Niby zdalnie fajnie… ale czy na pewno…?
Wiosna 2020 roku przyniosła nam nieoczekiwane wyzwanie. Okazało się, że zamiast spędzać czas w swoich firmach, pracując przy naszych biurkach, spędzamy czas w domu pracując przy… stołach, szafkach, parapetach, biureczkach naszych dzieci. Z dnia na dzień musieliśmy przenieść się ze wszystkimi naszymi obowiązkami w środowisko domowe i tam zaadaptować się najlepiej jak to możliwe. Dla jednych było to całkiem proste, ale dla większości stanowiło nie lada wyzwanie.
Dotychczasowe biurowe przyzwyczajenia trudno było nam przenieść do warunków prowizorycznie zorganizowanej przestrzeni „pracowej” w domu. I wyzwań był tu cały szereg, o nich opowiem innym razem, tutaj skoncentrujmy się na tych związanych z przystosowaniem miejsca pracy tak, aby choć dalece korespondowało swoją funkcjonalnością z tym, które musieliśmy zostawić w swoich biurach.
Zadanie pierwsze – znaleźć najlepszą (a niekiedy jedyną możliwą) lokalizację.
Dotychczas pracę do domu zabieraliśmy rzadziej niż częściej, a nawet gdy zdarzały się okresy większej liczby nadgodzin to trwały stosunkowo krótko. Stąd doskonale wiedzieliśmy, że blat w kuchni, stół w salonie, czy profilowana podkładka pozwalająca postawić laptop na kolanach gdy zasiądziemy wygodnie w fotelu lub wyciągniemy się na szezlongu ulubionej kanapy, zdadzą egzamin. Nawet na trochę dłuższą, niż krótszą metę.
To wszystko działo się jednak późnymi popołudniami, wieczorami, a niekiedy w nocy. Gdy inni domownicy albo już spali, albo szykowali się by zapaść w objęcia Morfeusza, a właściwie to Hypnosa uprzednio. W każdym razie, wiedzieliśmy, że to tymczasowe i to pozwalało nam jakoś się względnie „przemęczyć”. Teraz jednak sprawa miała się inaczej. Bo żadne z miejsc, które służyło nam wieczorami za mocno tymczasowe biuro, nie nadawało się by pełnić tę rolę pełnoetatowo. Zatem gdzie usiąść? Gdzie się podziać ze swoim firmowym laptopem? Pół biedy jeszcze gdy to tylko stukanie w klawisze. Sprawa się komplikuje gdy trzeba włączyć kamerę. A co najgorsze – jakby nie patrzeć to okupować swoje „domowe biuro” powinniśmy przez pełne 8 godzin.
Tułaczka między kolejnymi lokalizacjami w domowej przestrzeni nie robiła nam dobrze. Wyłączenie na stałe jednego z pomieszczeń sprawdzało się tylko wtedy gdy pozwalała na to nasza sytuacja rodzinna. A nawet wtedy przy szkolnym biurku naszego Dziecka trudno było nam było się zmieścić z całym mandżurem wydruków, segregatorów czy innych szpargałów niezbędnych do tego aby móc cokolwiek konstruktywnego zrobić. Można tak dzień lub dwa, ale nie miesiąc. A już na pewno nie kolejny, a później jeszcze jeden i następny. Praca w takich warunkach to poważny dyskomfort, który odczuliśmy dobitnie na sobie. A gdy utrzymuje się permanentnie wywołuje frustracje, a to już bardzo nie dobrze. Gdzie więc pracować? W kuchni? W salonie? W sypialni? A może zaszyć się w pokoju dziecka? Pytanie powinno brzmieć inaczej: „Gdzie możesz zostać względnie na stałe i zaadoptować tą przestrzeń na swoje potrzeby?”
Zadanie drugie – przygotować wybrane miejsce do „normalnej” pracy.
„Mam sukces” – myślę sobie. Znalazłem miejsce. Przeniosłem biurko do innego pokoju, tam poprzesuwałem wszystko tak aby jakoś się zmieścić i działam. Trochę utrudniają mi sprawę te połączenia video, których nagle zrobiło się tyle, że właściwie mógłbym nie wyłączać kamery, ale jakoś to też ogarnąłem. Wysuwam biurko na środek pokoju i ustawiam je pod odpowiednim kątem. Z jednej strony by światło słoneczne padało na moją twarz, a z drugiej aby kamera pokazywała jako tło drzwi szafy w kolorze „teak”. To w zasadzie jedyne wyjście. Niby sukces, a jednak jakby niepełny. Mam już gdzie siedzieć, ale z papierami za Chiny Ludowe się nie zmieszczę. Nie mówiąc już o postawienia gdzieś szklanki z wodą, kubka z kawą czy choćby mikroskopijnego talerzyka z jakimiś przekąskami. Ale nic to. Będę wstawał i sobie przynosił – tak! To świetna myśl, bo da mi pretekst do rozprostowania kości i oderwania się choć na chwilę od monitora. Na nadziei jednak się skończyło. Bo jak się szybko okazało wstanie po wodę, gdy wszyscy na Ciebie patrzą, nie jest już takie proste jak wstanie od biurku w pracy czy nawet na sali konferencyjnej w trakcie spotkania. Teraz każdy widzi, że Cię realnie nie ma, a to już niedobrze. Cóż, bez jedzenia człowiek wytrzyma nawet do ośmiu tygodni, a bez wody (trochę krócej bo) kilka dni, to jakoś dam radę. Więc siedzę i wpatruję się w monitor pełen twarzy w lepszej lub gorszej rozdzielczości. Częściej jednak gorszej. I nagle trzeba coś wydrukować. Drukarka jest i do tego niby WIFI, ale już jej tu nigdzie nie wcisnę, więc muszę chodzić po każdy zmaterializowany dokument WORD’a czy tabelę EXCEL’a do innego pokoju. A tam akurat rytmika, angielski albo W-F i „Tato, nie wchodź mi teraz! Nie widzisz, że mam lekcje?!”. Super!
I cóż, musieliśmy sobie radzić, bo wybór był żaden. Znaczy był – nie robić i czekać na konsekwencje, albo robić starając się możliwie najlepiej dostosować do sytuacji. Niewielu z nas jednak miało wygodne biurowe krzesła w swoich domach, ja na ten przykład właśnie nie miałem, jeszcze mniej duże monitory wygodnie ustawione, czyli tak aby ich górna krawędź była kilka centymetrów wyżej niż linia naszego wzroku – u mnie też tutaj brak niestety. Więc siedzieliśmy na krzesłach z salonu lub z kuchni, albo tych podebranych naszym Dzieciom. Przy mało wygodnych blatach bo zbyt niskich lub za wysokich. Starając się jeszcze do tego wyglądać profesjonalnie w oczach kamer naszych laptopów.
Jakby nas wtedy takich zobaczyły nauczycielki z przedszkoli, do których chodziliśmy jako dzieci, to, idę o zakład, powiedziały by: „Siedzisz jak wygięty w pałąk! Wyprostuj się! Będziesz miał krzywy kręgosłup – zobaczysz!”. No ale teraz nie miał nam kto tego powiedzieć, wiec siedzieliśmy tacy poskręcani, żeby zadania swoje jakoś wykonywać. I po kolejnych dniach i tygodniach przyjmowania takich ekwilibrystycznych póz, coraz bardziej bolały nas mięśnie, stawy, głowa. A nasza efektywność, mimo szczerych chęci i wewnętrznej motywacji, leciała na łeb. Na szyję nie, ale na łeb zdecydowanie i to z prędkością początkującego narciarza, którego instruktor jeszcze nie zdążył nauczyć jak hamować. Zjazd na kreskę znaczy. Zatrzymać się niełatwo, a rozbić wręcz przeciwnie…
Zadanie trzecie – wytrwać, czyli nic się tak świetnie nie trzyma jak prowizorka.
Kojarzycie wiadukt w Pszczynie (ul. Bielska, DW 933)? To takie miasto z letnim pałacem należącym niegdyś do rodu Habsburgów. Obecnie zabytek klasy zerowej Unesco. Otóż wiadukt nad torowiskiem PKP powstał w 1990 roku po półrocznych pracach, jako rozwiązanie tymczasowe. I tak trwał sobie do października 2008 roku. Tymczasowo sobie stał, aż osiągnął pełnoletność. U nas rozwiązania prowizoryczne często są „na stałe” i wielu z nas w takie właśnie rozwiązania poszło i już przy nich, niestety, zostało. Bo niby teraz mam nowe biurko kupować? Fotel? Aranżować przestrzeń jakoś? Może jeszcze remont sobie tu trzasnę, co?! Oooo co to to nie! I tak siedzieliśmy przy tych za małych blatach, na zbyt niskich krzesłach na tle drzwi od szafy, ściany czy innej atrakcyjnej wizualnie przestrzeni. Trwaliśmy tak, aż… pozwolono nam wrócić do biur. Przynajmniej niektórym szczęśliwcom. A pozostali? Znaczna ich liczba nadal trwa tak gdzie usiadła na wiosnę. Trwa i cierpi. A ciało nasze przyzwyczaja się, adoptuje do narzuconych mu warunków. Więc trwając w dyskomforcie, utrwala te postawy i zaczyna przyjmować jako właściwe. A wtedy już prościutka droga do trwałych wad postawy, a z tych wychodzi się znacznie dłużej niż UK z Unii Europejskiej. Plus dla Brytyjczyków, bo dla nas to podstawa do kolejnej batalii. Tym razem już nie o komfort i efektywność w zdalnym wykonywaniu swych obowiązków, a o własne zdrowie.